Postanowiłam wynająć mieszkanie, które odziedziczyłam po babci. Bardzo szybko znalazłam najemców.

Na początku mieszkały tam dwie studentki i bardzo się cieszyłam z tego powodu. Dbały o mieszkanie, płaciły na czas, sąsiedzi nie narzekali. Każdy chciałby mieć takich lokatorów. Ale dziewczyny wynajmowały przez dwa lata, a potem się wyprowadziły.

Odnowiłam mieszkanie i znów zaczęłam szukać najemców. Wtedy zadzwoniła do mnie przyjaciółka, z którą przyjaźnimy się od 15 lat. Jej syn szuka sobie mieszkania w okolicy, w której ja wynajmuję swoje i chciałby wynająć to mieszkanie. Ucieszyłam się, że nie będzie to ktoś obcy, więc się zgodziłam.

Spotkaliśmy się, pokazałam mu mieszkanie. Przyszedł chłopak w wieku około 20-24 lat, nie wyglądał na zadowolonego, natomiast zachowywał się grzecznie, ale miałam wrażenie, że robi mi przysługę. Jednak szybko udało nam się dogadać. Zapłacił za pierwszy miesiąc, wziął klucze i za tydzień mieliśmy podpisać umowę. Nie spieszyło mi się, gdyż wiedziałam, że to syn mojej przyjaciółki, a nie obcy człowiek.

Przez 2-3 tygodnie nie udało nam się jednak spotkać, a potem moja mama zachorowała i wyjechałam na miesiąc do innego miasta. Kiedy przyjechałam, zaczęłam dzwonić do najemcy. Miał przelać pieniądze na konto bankowe za kolejny miesiąc, ale tego nie zrobił. Nie odbierał telefonu, więc zadzwoniłam do przyjaciółki. Ona również nie odebrała.

Wzięłam zapasowy klucz do mieszkania i pojechałam. Spotkałam sąsiadkę przy wejściu, która zaczęła krzyczeć na mnie. „Co tam się dzieje? Prawdziwa melina. Ciągle przychodzą dziewczyny, muzyka do rana, a przed drzwiami pełno śmieci. Już nawet policja nie chce tu przyjeżdżać”.

Pędzę do mieszkania, pukam, ale nikt nie otwiera. Dzwonię, również nikt nie odpowiada. Otwieram drzwi własnym kluczem i niemal się przewracam - ze środka wydobywał się charakterystyczny zapach alkoholu... Przechadzam się po mieszkaniu, jestem zapłakana. Nawet śmietniki wyglądają lepiej w porównaniu z tym, co widzę w swoim mieszkaniu.

Lokator wychodzi z drugiego pokoju, ledwo stojąc na nogach. Zaczął na mnie krzyczeć, żebym wyniosła się z jego mieszkania, zaczął wymachiwać do mnie, więc postanowiłam wyjść z mieszkania. Zadzwoniłam na policję. Dobrze, że miałam przy sobie dokumenty dotyczące mieszkania, gdyż chciałam podpisać umowę. Całe szczęście, że nie udało się to zrobić.

Policja przyjechała bardzo szybko. Wytłumaczyłam całą sytuację, pokazałam dokumenty i weszliśmy do środka. Mężczyzna zaczął wymachiwać rękami w kierunku policjantów, więc go zgarnęli i zabrali na komisariat.

Napisałam do przyjaciółki wiadomość, w której poinformowałam ją o zaistniałej sytuacji. Natychmiast oddzwoniła, zaczęła krzyczeć, że jestem oszustką, zabrałam pieniądze, a jej syn trafił do aresztu. Powiedziała, że mnie pozwie, będę miała problemy z urzędem skarbowym. Powiedziałam do niej, że wolę zapłacić karę do urzędu skarbowego, a potem pozwać jej syna, gdyż zamienił moje mieszkanie w chlew, niech zapłaci za remont. Powiedziała do mnie jeszcze kilka nieprzyjemnych rzeczy i rozłączyła się.

Najemca zabierał swoje rzeczy w obecności męża mojej siostry, gdyż nie chciałam tam nawet jechać. Mieszkanie wymaga teraz remontu. Nie mam ani pieniędzy, ani przyjaciółki, do tego muszę zrobić remont za własne pieniądze.

Główne zdjęcie: youtube