Mąż uznał, że zbyt wiele wydaję jak na jego pensję, więc wypowiedział zdanie, które na pewno podsunęła mu jego kochająca i mądra matka. Była bardzo zaniepokojona tym, że arogancka przyszła synowa ośmieliła się zostać na urlopie macierzyńskim, podczas gdy jej kochane dziecko zarabia na życie. Ja przecież nie urodziłam dziecka, tylko znalazłam pretekst, żeby nie chodzić do pracy. 

Po moim urlopie macierzyńskim okazało się nagle, że pensja męża nie wystarcza na nasze utrzymanie. Przed moim urlopem macierzyńskim zarabiałam trochę mniej niż mąż. Ale wielki pan domu zawsze uważał się za głównego żywiciela, a moją wypłatę, która była tylko o tysiąc złotych mniejsza, za dodatek na drobnostki.

Takie urocze drobnostki, jak opłata za mieszkanie, zakup jedzenia i leków. To zaledwie drobiazgi, jeśli się nad tym zastanowić. Szkoda gadać. A teraz nagle ten główny żywiciel został sam na polu utrzymania rodziny i okazało się, że pieniędzy jest mało. Jednak z łatwością znalazł usprawiedliwienie u swojej mamusi.

To nie on ma niskie zarobki, to ja za dużo wydaję, i to na różne bzdury. A wszystko dlatego, że nie umiem i nie chcę oszczędzać. Zapytałam, na czym dokładnie powinnam oszczędzać. Nie chodzę po salonach, nie kupuję sobie ubrań, wszystkie pieniądze idą na dziecko, opłacenie rachunków i jedzenie. 

Mąż nie odważył się powiedzieć, że trzeba oszczędzać na dziecku, widocznie ma jeszcze jakieś granice. O rachunkach i własnych potrzebach też nie wspomniał. A ma zwyczaj zostawiać włączone światło w całym mieszkaniu, nawet jeśli w pokoju nie ma nikogo.

Wpadł na genialny pomysł, żeby oszczędzać na jedzeniu. Chwycił się tego pomysłu i był z siebie taki dumny.

- Nie ma sensu wydawać tyle na jedzenie, ważne, żeby nie chodzić głodnym. Wystarczy się najeść, a czym to już inna sprawa.

Skrytykował to, że zawsze mamy coś mięsnego, toż to marnotrawstwo, w lodówce mnóstwo sosów, a ser jest przecież drogi, chociaż to normalny ser, te tańsze smakują jak plastelina. I ogólnie to jestem rozrzutną kobietą.

No cóż, jak chcesz, kochany. I tak mam specjalną dietę, bo karmię piersią, nie mogę jeść tłustego, słonego, pikantnego i słodkiego. Ale mąż lubi gęste zupy, kotlety i słodycze. W ogóle lubi najeść się do syta, ale skoro sam zdecydował, że można oszczędzać na jedzeniu, to kim jestem, żeby to kwestionować?

Poszłam do sklepu, kupiłam dużo makaronu, akurat był na promocji i tak zaczęłam gotować. Na śniadanie owsianka, tania, mąż jadł obiad w pracy, a na kolację makaron z ketchupem. Chciał to ma.

Najadł się? Najadł. A jak się nie najadł, to niech zagryza makaron chlebem. W końcu wszystko jest tanie, tak jak chciał. No oczywiście bez kurczaka czy kotleta. Ale mięso jest przecież drogie, a my oszczędzamy.

Mąż najpierw z zapałem pochłaniał makaron i owsiankę, ale już trzeciego dnia takiej diety zrobił się przygnębiony. Powiedział, że jedzenie musi być różnorodne, więc zaczęłam na zmianę robić makaron-kaszę-ryż. 

Teściowa zaczęła mieć pretensje, że głodzę jej synka, ale grzecznie odesłaliśmy ją do domu. Powiedzieli mi, żebym oszczędzała, to oszczędzam. Nie będę kupować parówek, które nawet koło mięsa nie leżały.  

Jeśli męża nie zadowala jedzenie, zawsze może pójść zjeść u mamy. Uszczęśliwi tym i mamę i rodzinny budżet. Albo niech w końcu zrozumie, że na takim oszczędzaniu daleko nie zajdziemy.